Cud w przestworzach, czyli historia lotu British Airways 9

Samolot w trakcie lotu przez chmurę pyłu wulkanicznego / grafika ilustracyjna /Wikimedia Commons /domena publiczna
Reklama

To miał być rutynowy lot z Londynu do Auckland. W jednej chwili podróż zmieniła się w koszmar, kiedy Boeing 747 z 263 osobami na pokładzie wleciał w chmurę pyłu wulkanicznego, co spowodowało awarię wszystkich czterech silników. Na szczęście maszyną sterował uzbrojony w żelazne nerwy kapitan Eric Moody.

Do zdarzenia doszło w czwartek 24 czerwca 1982 roku. 248 pasażerów i 15 członków załogi było w trasie od dłuższego czasu. Wystartowali z Heathrow w Londynie, by po międzylądowaniach w Bombaju, Madrasie, Kuala Lumpur, Perth i Melbourne dotrzeć bezpiecznie do Auckland w Nowej Zelandii.

Błyskawice na skrzydłach samolotu

Nic nie wskazywało dramatu, jaki miał się rozegrać - większość lotu przebiegła bowiem bez najmniejszych zakłóceń. Kłopoty zaczęły się, gdy samolot przeleciał nad indonezyjską wyspą Jawa, i sunął spokojnie ponad wodami Oceanu Indyjskiego.

Pogoda była bardzo dobra, radary wykrywające parę wodną w chmurach, a co za tym idzie pogorszenie warunków atmosferycznych, nie wskazywały niczego niepokojącego. O 20.40 czasu lokalnego załoga spostrzegła jednak na dziobie i skrzydłach ognie świętego Elma.

Reklama

Zjawisko to, w sporym uproszczeniu, można sprowadzić do występowania niebieskich błyskawic na kadłubie. Powstają one przeważnie, gdy maszyna wpada w chmury burzowe. Tym razem, jak już wspomnieliśmy, warunki były wręcz znakomite. Skąd zatem wzięły się te błyskawice?

Piloci nie mieli wiele czasu na zastanowienie się nad tą zagadką, bo chwilę później zaczęły padać kolejne silniki. Było to o tyle podejrzane, że podczas ostatniego międzylądowania nie tylko uzupełniono baki paliwa, ale też sprawdzono - rutynowo - samolot. Nic nie zwiastowało awarii...

W odstępie kilku minut posłuszeństwa odmówiły wszystkie cztery silniki. Katastrofa była blisko.

Załoga, nieświadoma przyczyn zdarzenia, zaczęła szukać rozwiązania awaryjnego. Obliczono, że samolot może szybować przez 23 minuty. W tym czasie należało znaleźć lotnisku lub... zdecydować się na niebezpieczny manewr wodowania na oceanie. Sytuację utrudniał górzysty krajobraz Jawy. Istniało ryzyko, że samolot nie przeleci nad szczytami.

Listy pożegnalne do bliskich

"Panie i panowie, tu mówi wasz kapitan. Mamy mały problem. Wszystkie cztery silniki przestały działać. Robimy co w naszej mocy, aby je uruchomić. Mam nadzieję, że nie jesteście zbyt zestresowani" - kapitan Eric Moody próbował na próżno tonować nastroje.

Pasażerowie, zdając sobie sprawę z zagrożenia, zaczęli pisać listy pożegnalne do bliskich. Dziś pewnie złapaliby za telefony komórkowe, wtedy skrobali kilka słów na biletach, broszurach czy magazynach, które mieli pod ręką.

Sytuacja robiła się coraz bardziej dramatyczna. Na dodatek w kabinie spadało ciśnienie, co utrudniało oddychanie. W końcu automatycznie spadły maski tlenowe, a kapitan - wiedząc, że urządzenie jednego z jego kolegów jest uszkodzone, obniżył lot do wysokości, na której ciśnienie atmosferyczne umożliwia swobodne zaczerpnięcie powietrza.

Kiedy wydawało się, że wodowanie, procedura, jakiej nikt wcześniej nie próbował w tego typu maszynie, jest nieunikniona, zaskoczył (przy kolejnej próbie restartu) jeden z silników. Wkrótce - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - zatrybiły kolejne. I chociaż za moment jeden znów przestał pracować, maszyna mogła polecieć na lotnisko.

Na tym nie skończyły się jednak problemy. Zanim pilot posadził samolot w porcie lotniczym w Dżakarcie, musiał poradzić sobie z niemal... całkowitym brakiem widoczności. Przednia szybka została oblepiona niezidentyfikowaną wówczas przez załogę substancją.

Chociaż rzecz zakrawa na cud, nikomu z 263 osób na pokładzie nic się nie stało. Po wylądowaniu i dojściu do siebie pozostało "tylko" ustalić, co tak naprawdę wydarzyło się w powietrzu?

Wszystko przez wybuch wulkanu

"Po lądowaniu rozmawiałem z pasażerami w pierwszej klasie i zauważyłem, że wszyscy mają czarne ręce. Mechanik pokładowy powiedział, że to wygląda jak popiół, ale odparłem, że wygaduje głupoty" - powiedział kapitan cytowany przez "The Times".

Okazało się, że jego kolega miał rację. Silniki zostały czasowo unieruchomione przez chmurę pyłu wulkanicznego, powstałego po erupcji wulkanu Galunggung. Pył stopił się i osiadł we wnętrzu komór i łopatki turbin. Gdy temperatura spadła, wykruszył się, co pozwoliło na restart silników. Pył osiadły na szybie skutecznie utrudnił również pilotowi widok z kabiny.

"To, czego dokonaliśmy, wpisano do podręczników używanych przez pilotów na całym świecie" - powiedział Eric Moody. Kapitan i jego załoga zostali uhonorowani szeregiem prestiżowych nagród, a incydent lotu British Airways 9 pokazał, jak niebezpieczne dla awiacji mogą być wulkany.

(dj)

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy