Ambasadorowie na celowniku

Rok 2007. W zamachu na polski konwój ginie żołnierz. Ranny zostaje ambasador i trzej funkcjonariusze BOR /East News
Reklama

Jak głosi 29 artykuł Konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych, "osoba przedstawiciela dyplomatycznego jest nietykalna. Nie podlega on aresztowaniu ani zatrzymaniu w żadnej formie. Państwo przyjmujące będzie traktować go z należytym szacunkiem i przedsięweźmie wszelkie odpowiednie kroki, aby zapobiec wszelkiemu zamachowi na jego osobę, wolność lub godność". Nie zawsze jednak polscy ambasadorowie byli bezpieczni na swoich placówkach.

Przeczytaj fragment książki Łukasza Walewskiego i Marcina Pośpiecha "Czego nie powie ci królowa. Ambasadorowie":

Immunitet ochrania nie tylko dyplomatów, ale też miejsca ich pracy. Ambasady mają status nietykalności, co oznacza, że siły władz państwa, w którym się znajdują, nie mogą wkroczyć na ich teren. Najbardziej dramatycznym złamaniem tej zasady było zajęcie amerykańskiej ambasady przez irańskich studentów w Teheranie w 1979 roku. 52 dyplomatów i obywateli USA przez 444 dni było zakładnikami zwolenników irańskiej rewolucji. Amerykański prezydent Jimmy Carter ostrzegł, że Stany Zjednoczone nie poddadzą się szantażowi. W kwietniu 1980 roku amerykańskie wojsko podjęło próbę odbicia zakładników, lecz operacja "Orli Szpon" zakończyła się fiaskiem - na przeszkodzie komandosom stanęła burza piaskowa, która uniemożliwiła skuteczne działanie. Ostatecznie zakładnicy zostali zwolnieni na skutek amerykańsko-irańskich rokowań.

Reklama

Co prawda nie na tak wielką skalę, ale Polska Rzeczpospolita Ludowa także musiała zmierzyć się z podobnym kryzysem. 6 września 1982 roku do polskiej ambasady w Bernie wkroczyła grupa uzbrojonych mężczyzn, która wzięła 12 zakładników, pracowników placówki. Żądanie? Na początek jedno - zniesienie w Polsce stanu wojennego. Porywacze grozili, że jeśli ich warunek nie zostanie spełniony w ciągu 48 godzin, wysadzą budynek w powietrze.

Tak wydarzenia te wspomina ambasador Eugeniusz Noworyta: "Ultimatum porywaczy ocenialiśmy jako stanowisko przetargowe, które zostanie zmienione w trakcie negocjacji, co istotnie nastąpiło. Do mnie należało utrzymywanie stałego kontaktu z ambasadą Szwajcarii w Warszawie i współdziałanie z nią w celu uwolnienia zakładników. Zamachy na dyplomatów zdarzały się już w różnych miejscach, począwszy od lat 70., i - z inicjatywy ONZ - doprowadziły do opracowania konwencji o zapobieganiu i karaniu przestępstw popełnionych przeciwko przedstawicielom dyplomatycznym i innym osobom podlegającym ochronie prawa międzynarodowego. Powołując się na tę umowę oraz inne akty prawne, zwłaszcza konwencję wiedeńską o stosunkach dyplomatycznych z 1961 roku, w rozmowach z ambasadą Szwajcarii zwracaliśmy uwagę na konieczność bezpiecznego uwolnienia zakładników i przywrócenia normalnych warunków pracy polskiej ambasady. Tymczasem uczestnicy napadu wyrazili gotowość opuszczenia budynku misji i uwolnienia zakładników - w zamian za umożliwienie im bezkarnego opuszczenia Szwajcarii wraz z okupem w wysokości 12 mln franków (obniżając stopniowo tę kwotę do 3 mln). Rozmowy z nimi prowadziły władze szwajcarskie, wzywając ich od początku okupacji ambasady do jej bezzwłocznego opuszczenia i uwolnienia zakładników. Wskutek przeciągających się negocjacji i wzrastających obaw o stan zdrowia zakładników 9 września 1982 roku zdecydowano się na przeprowadzenie akcji odbicia zakładników. Tego dnia, w godzinach rannych, w momencie przejmowania przez zakładników pojemników z żywnością dostarczonych pod drzwi wejściowe budynku misji - nastąpiły dwie silne eksplozje zdalnie sterowanych pocisków umieszczonych w tych pojemnikach, które wytworzyły gęstą chmurę gazu łzawiącego. Pod jej osłoną do gmachu ambasady przedostali się funkcjonariusze policyjni, którzy obezwładnili odurzonych porywaczy bez użycia broni palnej i uwolnili personel placówki. Pozostała jeszcze sprawa osądzenia sprawców napadu. Polska i Szwajcaria podpisały traktat o ekstradycji i pomocy prawnej w sprawach karnych jeszcze w 1937 roku, jednakże władze szwajcarskie odmówiły wydania porywaczy i zdecydowały o postawieniu ich przed szwajcarskim Trybunałem Federalnym. Sąd szwajcarski skazał ich na kary kilkuletniego więzienia. Obecność wątków politycznych i kryminalnych w sprawie utrudniała jej jednoznaczną ocenę, jednak profesjonalizm Szwajcarów i wzorowa współpraca obu zaangażowanych w sprawę krajów pozwoliły na uniknięcie nieszczęścia i uwolnienie zakładników".

Z kryzysową sytuacją w czasie swojej misji w Korei Północnej musiał zmagać się też ambasador Edward Pietrzyk (wcześniej ambasador w Iraku). Nie trzeba nikomu tłumaczyć, jak złą sławą cieszy się Korea Północna. Co jakiś czas z państwa Kim Dzong Una docierają informacje o zatrzymaniach zagranicznych turystów oskarżanych o szpiegostwo lub na przykład o "porzucenie" Biblii w hotelu. Według Edwarda Pietrzyka podobne sytuacje są dla dyplomatów przebywających w Korei Północnej chlebem powszednim.

Jak wspomina ambasador, jemu też kilka razy północnokoreańskie władze podniosły ciśnienie, próbując... przenieść polską ambasadę: "W kwietniu 2013 roku autentycznie poczułem ciarki na plecach. Zadzwonił do mnie wiceminister spraw zagranicznych Kung So Un, który poprosił mnie o spotkanie. Oczywiście zgodziłem się. Koreańczyk przyjechał i oświadczył z kamienną twarzą, że imperialistyczne Stany Zjednoczone szykują się do rychłego ataku na biedną Koreę Północną. W związku z tym koreańskie władze podjęły decyzję o ewakuacji wszystkich ambasad z Pjongjangu, ponieważ północnokoreańska stolica ma być pierwszym celem uderzenia Waszyngtonu. »Podstawimy ciężarówki, które przewiozą was w bezpieczne miejsce«, oświadczył. W tej sytuacji odpowiedź mogła być tylko jedna. Z równie kamienną twarzą odparłem: »Nie ma mowy. Ambasada jest nietykalna, nikt nie ma prawa tu wchodzić. Nigdzie się nie ruszamy«. »A pozostałe placówki?«, spytał Koreańczyk. »Pozostali też zostają«, odparłem twardo. I tak też się stało. To było najbardziej brutalne i bezczelne zachowanie władz północnokoreańskich, z jakim się spotkałem".

Zjedli niemieckiego dyplomatę

Pozornie może się zdawać, że praca ambasadora to pasmo przyjemności: wystawne kolacje, eleganccy panie i panowie, brzęczące kieliszki od szampana, egzotyczne podróże. Często jednak dyplomata musi się mierzyć z wydarzeniami bardzo nieprzyjemnymi, a nawet śmiertelnie groźnymi. Sam fakt, że pracownicy służby zagranicznej chronieni są immunitetem dyplomatycznym, nie oznacza, że są nietykalni czy też nie czyhają na nich zagrożenia. A czasami owe niebezpieczeństwa są bardzo egzotyczne...

W czasie swojej służby w ONZ polski ambasador Eugeniusz Noworyta pewnego razu udał się na "rutynowy" dyplomatyczny bankiet zorganizowany przez japońskiego dyplomatę, także pracującego w ONZ. Podczas kolacji w swym apartamencie na Manhattanie zdradził on rzadko spotykaną u dyplomatów skłonność do opowiadania makabrycznych historii (zwłaszcza przy oficjalnej kolacji): "Po głównym daniu, a przed deserem, gdy w gronie dyplomatów i funkcjonariuszy ONZ zaczęła się ożywiona rozmowa na temat bezpieczeństwa dyplomatów, gospodarz opowiedział nieprawdopodobne, chociaż autentyczne zdarzenie. Chodziło o niemieckiego dyplomatę, który w ramach swych obowiązków odwiedził jedną z wysp na Pacyfiku i zapuścił się w głąb dżungli, gdzie zaginął. Po pewnym czasie okazało się, że biedak został zjedzony przez tubylców, którzy, według tamtejszych obyczajów, okazali mu w ten sposób swój szacunek. Po interwencjach władz starszyzna plemienna tłumaczyła zdarzenie zakorzenionymi wśród tubylców zwyczajami okazywania gościnności i w ramach zadośćuczynienia zaproponowała przekazanie Niemcom jednego ze swych najgodniejszych współplemieńców, aby go również zjedli". O ile wiadomo, Niemcy z tej możliwości nie skorzystali... (...)

Swego czasu za najniebezpieczniejszą pracę na świecie amerykańska prasa uznała stanowisko ambasadora w Jemenie, kraju ogarniętym wojną plemienną i zarazem będącym jedną z wylęgarni terroryzmu. Mimo ogromnego ryzyka znalazł się chętny na tę "robotę". Rękawicę podjął wytrawny amerykański dyplomata Matthew H. Tueller. Al-Kaida szybko wyznaczyła cenę za jego głowę - 160 tysięcy dolarów w złocie. Mimo że siedzibę Tuellera okalały grube mury i strzegło jej 100 marines, i tak nieraz roztrzaskiwały się o nią kule.

Rzecz jasna kule świszczą nie tylko w Jemenie, ale też w wielu innych miejscach świata, gdzie służą także polscy dyplomaci. Jedną z najniebezpieczniejszych misji, jakiej może się podjąć dyplomata, jest służba w Afganistanie. W Kabulu pracował między innymi ambasador Piotr Łukasiewicz: "Jeden z moich poprzedników opowiadał mi, że przed swoim wyjazdem do Kabulu pytał swoich przełożonych z MSZ, jakie stawiają przed nim zadania. Z reguły odpowiedź była krótka: »przeżyć!« (śmiech). Dlatego, wzmocniony tą wiedzą, o swoje zadania w Kabulu nie pytałem. Zadania były bowiem jasne: przetrwać, a po drugie dyplomatycznie zabezpieczyć polską misję wojskową w Afganistanie".

Misja Afganistan

Ambasador Piotr Łukasiewicz jest zawodowym żołnierzem, pułkownikiem rezerwy Wojska Polskiego. Jako oficer służył w Iraku i tam też został dostrzeżony przez przełożonych. "Byłem wtedy młodym oficerem, mimo to moi szefowie doszli do wniosku, że mogą powierzyć mi kolejne ważne zadanie. Afganistan był dużym wyróżnieniem i dużym wyzwaniem". W 2006 roku Łukasiewicz z Islamabadu (gdzie pełnił funkcję attaché wojskowego) przyleciał do Kabulu, niedługo po zakończeniu trudnej wojennej misji w Iraku.

Jak wspomina ambasador Łukasiewicz, pierwszy kontakt z miastem był traumatycznym przeżyciem: "Wysiadłem z samolotu i nie wiedziałem za bardzo, co ze sobą zrobić. Nikt na mnie nie czekał, wiedziałem tylko, że muszę się przedostać do hotelu. Ale spojrzałem na Afgańczyków i przez głowę przeszła mi myśl: o Boże, jestem w Iraku, z powrotem. Tylko że wtedy byłem w czołgu, w samochodzie opancerzonym, z karabinem, z kolegami, a tu jestem sam z walizką w zwykłej podkoszulce. Hotel Serena w Kabulu był jedynym dobrze zabezpieczonym hotelem w mieście. Dla obcokrajowców stanowił też złotą klatką. Niektórzy przyjezdni nie wychodzili z Sereny całymi tygodniami. Musiałem kupić bilet do Pakistanu i nie wiedziałem, jak to zrobić. Spędziłem pół dnia, próbując się zorientować, gdzie jest biuro podróży. W końcu okazało się, że tuż za rogiem, 200 metrów od hotelu. Wspomnienia z Iraku w połączeniu z Kabulem kompletnie mnie przytłoczyły. Ale doszło do mnie, że albo trzeba się przełamać, albo poszukać innego zajęcia".

Afganistan, do którego Piotr Łukasiewicz trafił jeszcze jako attaché wojskowy (od 2012 roku ambasador w Kabulu), był państwem, w którym nie obowiązywały żadne reguły. Od 2006 roku Talibowie zaczęli odzyskiwać siłę. Rebelia narastała. Dyplomaci, bez względu na to, czy mieli doświadczenie wojskowe, czy nie, musieli się przełączyć na tryb wojenny: "To był kraj, w którym niemalże co tydzień dochodziło do zamachów terrorystycznych skierowanych przeciwko wojsku, przeciwko dyplomatom, przeciwko organizacjom charytatywnym pracującym w Kabulu i Afganistanie. Celem numer jeden było więc ochronienie siebie, przeżycie. Realizacja planów wpisanych stricte w zawód dyplomaty schodziła na dalszy plan".

Ciągłe zagrożenie sprawiło, że w Kabulu do niebotycznych rozmiarów rozwinął się "przemysł" analizowania aktów terroru. Po każdym zamachu publikowano dziesiątki raportów rozkładających na części pierwsze wszystkie jego strony: kto go dokonał? czemu? jaką techniką? czemu wybrał ten, a nie inny cel? Jak tłumaczy ambasador Łukasiewicz, po każdym podobnym zdarzeniu na jego biurku lądowały "tony" w gruncie rzeczy bezużytecznych analiz: "Dostawaliśmy na przykład wykazy podejrzanych samochodów, razem ze spisem ich numerów rejestracyjnych i markami. Sęk w tym, że w 99 procentach przypadków były to toyoty, bo 99 procent samochodów w Afganistanie to wozy właśnie tej marki. Wszystko to stwarzało poczucie bezpieczeństwa, ale w żaden sposób go nie zapewniało. Jak niby miałoby to wyglądać? Ktoś chodzi po ulicach z notesem i spisuje numery? Czemu ten samochód, a nie inny? Jeśli ktoś jest podejrzany, to przecież trzeba go zatrzymać, a nie wysyłać raport!".

Z tworzenia analiz w Kabulu żyli spece od bezpieczeństwa, wojskowi, dyplomaci, Afgańczycy dostarczający informacji: "Tak zwana społeczność międzynarodowa w Kabulu tworzyła na własny użytek teorie, które miały zapewniać jej bezpieczeństwo. Jedna z nich głosiła, że nie wolno opuszczać ambasad w piątkowe wieczory - w piątki odbywają się bowiem modlitwy, a po modlitwach, jak uważano, morduje się obcokrajowców. To kompletna bzdura!".

Do zamachów dochodziło w sposób przypadkowy, jak na loterii. Nie ma bowiem reguł, terroryzm atakuje tam, gdzie się najmniej tego spodziewany, przez co nie sposób się przed nim obronić: "Wiem, że to bardzo niedyplomatyczna kategoria, ale ja po prostu miałem szczęście. W czasie, kiedy służyłem w Kabulu, właściwie nie było tygodnia, by gdzieś w mieście nie doszło do zamachu, by gdzieś nie wybuchła bomba, nie zginęli ludzie. Kiedy docierały do mnie podobne wieści, zdawałem sobie sprawę, że przecież przejeżdżałem tamtędy pięć minut temu albo że mój konwój miał ruszyć tą trasą za dziesięć minut. Jeżeli przeanalizowałbym wszystkie większe zamachy w ciągu prawie siedmiu lat, które spędziłem w Afganistanie, to zawsze dochodziło do nich w pobliżu miejsc, w których akurat byłem. Pewnego razu jechałem właśnie na spotkanie z szefem protokołu. W połowie drogi ja i kierowca usłyszeliśmy potężny wybuch. Jego odgłos niósł się przez całe miasto. Spojrzeliśmy po sobie. »Zawracamy - mówię - nie ma sensu się dalej pchać. Do protokołu pojedziemy jutro«. Nazajutrz pojechaliśmy i przywitała nas... gigantyczna dziura w ziemi. Początkowo nie dotarło do mnie, co się stało. Wokół krzątali się jacyś ludzie, wyjmowali resztki okien, gdzieś pojawiły się rusztowania. Pytam afgańskiego pułkownika: »Co, jakiś remont robicie?«. »W pewnym sensie«, odpowiedział, patrząc na mnie, jakbym urwał się z choinki. Doszło do ataku, wysadził się zamachowiec samobójca. Na szczęście poza nim nikt nie zginął. Byli tylko ranni i ogromne zniszczenia. Jeżeli chodzi o mnie, to była kwestia minut. Równie dobrze mogłem być na miejscu w chwili ataku".

Ambasador Piotr Łukasiewicz wspomina, że do potężnego ataku terrorystycznego doszło także w czasie wizyty w Kabulu premiera Donalda Tuska: "Wyjechaliśmy z siedziby ISAF-u, dotarliśmy na lotnisko. Gdy czekaliśmy na samolot odlatujący do Polski, rozległ się potężny huk. Okazało się, że ISAF został zaatakowany: tuż przy bramie, przez którą wyjeżdżaliśmy godzinę wcześniej, wybuchł samochód pułapka razem z samobójcą zamachowcem. Dla naszej delegacji był to moment, kiedy oficjele dobitnie zdali sobie sprawę, że są w kraju, w którym trwa wojna".

Praca w Kabulu dała polskim dyplomatom w kość nie tylko ze względu na ciągłe zagrożenie terrorystyczne, ale też "kryzysowe" awarie techniczne: "W 2007 roku w Afganistanie była naprawdę cholernie ciężka zima. Temperatury dochodziły w nocy do minus 30 stopni. Budynek ambasady nie miał zewnętrznego miejskiego zasilania, byliśmy zdani na własny generator prądu. Sęk w tym, że przy 30-stopniowym mrozie paliwo zamarza. Wytrąca się parafina, silnik staje. Dochodzi do tego w najgorszym możliwym momencie, czyli w środku nocy, kiedy znikąd nie można liczyć na wsparcie. Gdy temperatura stała się nie do zniesienia, cały personel ambasady wyległ na plac przed budynkiem. Wyglądaliśmy jak zlot wszystkich nieszczęść świata. Opatuleni w koce i całą dostępną garderobę otoczyliśmy popsuty silnik. Jedni próbowali do generatora przemawiać, inni wznosili do niego modlitwy. Tych jednak najwidoczniej nikt nie słuchał, bo silnik jak stał, tak stał. Niespełnione prośby o interwencję siły wyższej szybko przeradzały się w groźby. Ktoś sięgnął po klucz i zaczął w silnik tłuc. Ten jednak zamilkł na dobre, nie robiąc sobie nic z kanonad wulgaryzmów kierowanych w jego stronę przez dyplomatów. W końcu daliśmy spokój - generator nie działał, musieliśmy się z tym pogodzić. Co było robić? Po polsku poszliśmy po wódkę...".

Zabić ambasadora

3 października 2007 roku do Polski zaczęły docierać informacje o ataku na polskiego ambasadora w Iraku. Szybko w internecie pojawił się też film z Bagdadu. W pierwszym ujęciu półtoraminutowego amatorskiego klipu widać strażaków uprzątających ulicę i doszczętnie spalony samochód. Kilkanaście sekund później do uszu widza dociera odgłos śmigłowca. Mały helikopter zawisa w powietrzu i odlatuje, jakby zrezygnował z lądowania. Mimo tego w następnym ujęciu widać czarną maszynę zbliżającą się do ziemi. W kadrze pojawia się trzech żołnierzy, którzy z kilkudziesięciu metrów przyglądają się całemu zamieszaniu. Zaraz dochodzą nowe postaci - czterech wojskowych w czarnych hełmach i kamizelkach kuloodpornych prowadzi żwawo idącego mężczyznę. Nie ma na sobie munduru, lecz biały podkoszulek. Ręce i głowę ma zabandażowane. Podchodzą do helikoptera, mężczyzna opiera o niego ręce. Na sekundę zwraca się jeszcze w stronę żołnierza po swojej lewej, a widz dostrzega, że ma całkowicie osmoloną twarz. Mężczyzna wsiada do helikoptera. Cięcie. Na kolejnym ujęciu widać już tylko pustą ulicę i kilku kręcących się w oddali strażaków.

"Na »zwykłych« placówkach w wielkich zachodnich miastach, takich jak Londyn, Paryż, Berlin czy Nowy Jork, po prostu niemiłosiernie bym się nudził i moi przełożeni o tym wiedzieli - mówi były ambasador Polski w Iraku i Korei Północnej generał Edward Pietrzyk. - Irak znałem od dobrych paru lat. W 2003 roku wprowadzałem tam polskie wojska lądowe. W związku z tym trzy czy cztery razy w roku odwiedzałem ten kraj. Wtedy oczywiście miałem na sobie mundur, byłem dowódcą wojskowym. Gdy przeszedłem do cywila, minister Radosław Sikorski zaproponował mi, bym został ambasadorem - znałem bowiem kraj, ludzi, przedstawicieli rządu. Oczywiście się zgodziłem".

W czasach służby Edwarda Pietrzyka w Iraku rezydencja ambasadora znajdowała się w innym miejscu niż sam budynek ambasady. Wytłumaczeniem były względy bezpieczeństwa. Zresztą, jak wspomina ambasador Pietrzyk, "rezydencja" w odniesieniu do miejsca, w którym mieszkał, to zdecydowanie za duże słowo: "Guzik to był, nie rezydencja, po prostu zwykły budynek. Na parterze rozlokowani byli ludzie zajmujący się moją ochroną, na górze mieszkałem ja ze swoim komputerem. Każdy dzień wyglądał podobnie. Rano schodziłem na dół, podjeżdżały trzy samochody. Jeden był zawsze w ambasadzie, dwa podjeżdżały skądinąd".

Guzik, nie rezydencja

Funkcję osobistego ochroniarza Pietrzyka pełnił Bartosz Hebda. "Dawał mi znak, że mogę wyjść. Zakładałem kamizelkę kuloodporną, hełmu z reguły nie, i wychodziłem na ulicę". Pewnego dnia ambasador dostrzegł coś, co na moment przykuło jego uwagę: "Naprzeciwko budynku, w którym mieszkałem, stała grupka niezwykle elegancko ubranych mężczyzn w biało-czarnych strojach. Wyglądali jak orszak powitalny albo... orszak pożegnalny. Machnąłem na nich ręką i wsiadłem do samochodu. Mieliśmy do pokonania około 600 metrów. Było cicho jak makiem zasiał. Udało nam się pokonać około 500 metrów, kiedy ciszę rozdarły trzy wybuchy, które w moich uszach zlały się w jeden". Jak później się okazało, były to tzw. ajdiki, czyli IED (Improvised Explosive Devices) - improwizowane ładunki wybuchowe. Ich nazwa może mylić - słowo "improwizowane" wcale nie oznacza, że są mniej groźne. Każda z bomb wybuchła przy jednym samochodzie, tak by za jednym zamachem zniszczyć wszystkie trzy.

"Towarzyszyło mi dwóch oficerów BOR-u: Bartosz Orzechowski i mój osobisty ochroniarz Bartosz Hebda (obecnie chroni prezydenta Andrzeja Dudę). Nagle poczułem strugę ognia przepływającą obok mojej szyi, nad ramieniem, która z całą siłą uderzyła w kierowcę - Bartosza Orzechowskiego. Samochód stanął w płomieniach, kabina błyskawicznie wypełniła się mieszanką żrących dymów. Odruchowo rzuciłem się na hełm leżący na siedzeniu obok. Schowałem w nim twarz i wciągnąłem »niewypalone« jeszcze powietrze. Gdyby nie to, moje płuca spłonęłyby w kilka sekund, a ja zginąłbym na miejscu. Spojrzałem na kierowcę - był nieprzytomny, jego głowa leżała na kierownicy. A to właśnie on sterował systemem otwierania i zamykania drzwi - zostaliśmy uwięzieni! Krzyknąłem do mojego osobistego ochroniarza Bartosza Hebdy, żeby odstrzelił drzwi. Padł strzał w zamek. Udało się - wygrzebałem się na zewnątrz. Nie wiem, jak tego dokonałem, biorąc pod uwagę moją tuszę. Kiedy teraz patrzę na zdjęcia wyłomu, który powstał z boku samochodu, to wydaje mi się to po prostu niemożliwe! Do tego byłem bliski uduszenia - jak się później okazało, miałem spalone oskrzela. Ale adrenalina zrobiła swoje".

Niestety to nie koniec przykrych incydentów: "Wygrzebaliśmy się na asfalt wprost pod ostrzał zamachowców. Walili do nas z karabinów maszynowych". Na szczęście zamachowcy nie dopracowali swojej akcji. Strzelając z pierwszego piętra budynku, musieli celować ponad zniszczonymi samochodami, przez co Polacy stali się trudniejszym celem. "Pociski rozrywały się dziesięć, dwadzieścia centymetrów ode mnie. Zapytałem Bartosza Hebdę, ile ma amunicji. Odpowiedział, że całkiem sporo. Rozkazałem, by »położył« ogień na otaczające nas dachy budynków. Hebda stanął za samochodem, rozejrzał się, ocenił sytuację, po czym z anielskim spokojem zameldował: »Panie ambasadorze, jest dobrze, pięć pełnych magazynków«. Co chwilę wychylał się zza samochodu i »uciszał« kolejne punkty, z których leciały na nas kule. Tymczasem ja leżałem wzdłuż samochodu, nie mogąc się ruszyć, bo to oznaczałoby wystawienie się na strzał i pewną śmierć. Z drugiej strony pozostanie za samochodami też było śmiertelnie niebezpieczne, ponieważ spodziewaliśmy się, że lada moment nastąpi frontalne natarcie terrorystów, które przypieczętuje nasz los. Rzuciłem do Bartosza Hebdy: »Uciekamy!«. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, gdy płuca ma się wypełnione trującym gazem. Mimo to musieliśmy spróbować. Na szczęście dla nas dołączył do nas ostrzeliwujący się w innym miejscu porucznik Górski (obecnie ochroniarz premier Beaty Szydło)".

Ambasador i jego ochroniarze przebiegli około 150 metrów i wpadli do najbliższego domu. "Wyjątkowo weszliśmy bez pukania", śmieje się ambasador Pietrzyk. Jeden z oficerów BOR-u stanął przy oknie, drugi przy drzwiach, pomiędzy nimi Pietrzyk. Szybko zrozumieli, że decyzja o ewakuacji do budynku uratowała im życie: "Do naszych płonących samochodów po cichutku podjechało kilka nowiutkich wojskowych pojazdów. Wysypali się z nich iraccy żołnierze w nienagannych mundurach. Na pierwszy rzut oka było widać, że z prawdziwą armią iracką niewiele mają wspólnego i są przebierańcami przygotowanymi do specjalnych akcji. Chłopaki pytają: »Panie ambasadorze, co robimy?«. »Pierwszemu, który tu podejdzie, dajesz w łeb, a potem będziemy się martwić«, oznajmiłem". Wkrótce w oknie pojawiła się głowa irackiego "żołnierza", który chciał się zorientować w sytuacji. Nie zdążył się nawet poruszyć, gdy w ustach poczuł lufę pistoletu Polaka. Powstał dramatyczny klincz: "Staliśmy, wpatrując się w siebie i czekając na nieuchronną wymianę śmiertelnych ciosów. Nagle usłyszeliśmy warkot śmigłowca".

Jak się okazało, Amerykanie, poza tym, że obserwowali całą sytuację ze swoich satelitów, dodatkowo zostali zaalarmowani przez polską ambasadę. To spłoszyło Irakijczyków: "Pośpiesznie, w tych swoich odprasowanych mundurkach i berecikach, zapakowali się z powrotem do samochodów i wzięli nogi za pas. Wróciliśmy na miejsce ataku, do wraków naszych samochodów, obok których do lądowania podchodził już maleńki śmigłowiec. Pilotował go człowiek, którego nie zapomnę do końca życia, amerykański żołnierz Dan Laguna. To on wyciągnął nas z tego draństwa. Gdyby nie jego odwaga i męstwo, a także fakt, że zdecydował się lądować w ogniu, byłoby po nas".

Śmigłowiec z polskim ambasadorem na pokładzie poleciał prosto do amerykańskiego szpitala. "Dopiero tam poczułem się bezpieczny. Przy moim łóżku pojawił się dowódca sił koalicyjnych w Iraku generał David Petraeus w towarzystwie amerykańskiego ambasadora w Iraku. Petraeus odpiął od swojego munduru odznaczenie i położył na moim łóżku - to był piękny gest i ostatnia rzecz, jaka utkwiła mi z tego dnia. Później straciłem przytomność i jak się okazało, obudziłem się miesiąc później, już nie w Iraku, a w Gryficach, w Centrum Leczenia Ciężkich Oparzeń".

Po rekonwalescencji ambasador Edward Pietrzyk wrócił do Iraku. "Jestem człowiekiem, który zwykł doprowadzać do końca powierzone mu zadania. Po półtora miesiąca od zamachu wróciłem do jako takiej sprawności. Wtedy dotarły do mnie wiadomości, że premier Donald Tusk planuje odwiedzić polskich żołnierzy w Bagdadzie przed świętami Bożego Narodzenia. Zrobiłem wszystko, by być na miejscu. Udało się - w Iraku znalazłem się trzy dni przed wizytą szefa rządu".

Fragment książki Łukasza Walewskiego i Marcina Pośpiecha "Czego nie powie ci królowa. Ambasadorowie". Wydawnictwo SQN. Premiera: październik 2016 r.

Skróty i niektóre śródtytuły pochodzą od redakcji.

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy