​Litość to zbrodnia! Śmierć na 1000 sposobów

Starożytne bitwy przerażały ogromem okrucieństwa. Liczyło się tylko wyeliminowanie wroga /East News
Reklama

Popularne obecnie rekonstrukcje średniowiecznych batalii nie są w stanie oddać grozy i brutalności ówczesnego pola walki. Krwawa rzeczywistość starć miała niewiele wspólnego z powszechnymi wyobrażeniami o szlachetnych rycerskich ideałach.

Krzyki, jęki umierających, kałuże krwi, rozpłatane ciała - to nie obraz dantejskiego piekła, tylko pole średniowiecznej bitwy. Uczestnicy robili wszystko, by wroga zabić lub co najmniej okaleczyć, wykluczając go z walki. W efekcie, o dziwo, rannych było względnie niewielu. Zresztą czasem ich dobijano, zwłaszcza jeśli nie można było otrzymać za nich okupu.  Na ogół jednak okazywano więcej litości. Z relacji Jana Długosza wiadomo, że po starciu pod Grunwaldem zatroszczono się o poturbowanych - nie tylko swoich, ale i nieprzyjaciół. Mimo to chłód nocy i padający deszcz sprawiły, iż "wielu rannych ludzi, tak królewskich wojsk, jako i pruskich, zostawionych na pobojowisku, którzy by jeszcze żyć byli mogli, gdyby ich podniesiono i ratowano, poginęło".

Również turnieje rycerskie niosły za sobą ryzyko kalectwa, a nawet utraty życia. Ta - z biegiem czasu obwarowywana przepisami dla bezpieczeństwa uczestników - rozrywka niejednokrotnie stawała się krwawą jatką niczym prawdziwa bitwa. W pewnym turnieju "od ścisku, gorąca i pyłu" zginęło 200 rycerzy, a w innym liczba poległych wyniosła aż 367. A to była przecież tylko sportowa rywalizacja! O ileż zatem bardziej makabryczny widok musiało przedstawiać faktyczne pobojowisko, nad którym wśród kłębowiska ciał ludzkich oraz końskich "rozlegały się konających wołania i jęki"?

Reklama

CSI: Grunwald

Gdyby przyjrzeć się trupom zaściełającym grunwaldzkie pola w lipcowy wieczór 1410 roku, można by wiele powiedzieć o ostatnich chwilach życia walczących. Jeśli na ciele widać było urazy głowy, barków lub rąk, był to prawdo podobnie piechur, który nie miał szczęścia w starciu z konnym.

Zginął wskutek uderzenia z góry lub próby ciosu w newralgiczny punkt - szyję. Kiedy ten ostatni się udał, głęboka rana rozpoczynała się nad obręczą barkową, a kończyła na mostku (uciekający piesi sieczeni byli na ogół po karkach). Bardzo często uszkodzeniu ulegała tętnica pod obojczykowa, co w kilka sekund powodowało śmierć z wykrwawienia. Z kolei jeździec raniony przez pieszego zazwyczaj odnosił obrażenia nóg - tam, dokąd sięgała broń sieczna (miecz, topór, niekiedy sztylet).


Zdarzało się, że piechur posługiwał się piką albo inną bronią długą; wtedy na szwank narażone było całe ciało walczącego konno. Wszechobecne były rany klatki piersiowej. Używane przez rycerzy lekkie kolczugi dawały sporą swobodę ruchów, lecz nie były w stanie zatrzymać grotu kopii lub ostrza miecza. Z biegiem lat zaczęto stosować pod kolczugę watowane ubiory oraz specjalnie utwardzane płaty skóry - wszystko po to, by zminimalizować możliwość penetracji bronią przeciwnika. Dodatkowo pokaźny ciężar uzbrojonego jeźdźca oraz jego wierzchowca dawały wielką siłę uderzenia - co również prowadziło do rozległych obrażeń. Złamania oraz krwotoki wewnętrzne były w takich sytuacjach na porządku dziennym.

Szczególnie te ostatnie okazywały się zdradliwe, gdyż wojownik mógł nie odczuwać początkowo żadnych poważniejszych dolegliwości i dopiero po jakimś czasie umierał w męczarniach. Wprowadzenie ochron płytowych poprawiło tę sytuację w niewielkim stopniu. Ponadto w takich starciach nie bezpieczna była nie tylko rana zadana bronią, lecz także wyrzucenie jeźdźca z siodła i upadek pod kopyta wierzchowców.

Ogniem, mieczem i zębami

Rzecz jasna cel ataku  stanowiła również twarz. Zwłaszcza oczy były podatne na urazy i to pomimo zabiegów mających je chronić. W bezpośrednim zwarciu używano  mizerykordii, których wąskie ostrza łatwo przechodziły przez wizury hełmów lub szczeliny w zbroi i "miłosiernie" skracały cierpienia pokonanego. A skoro jesteśmy przy głowie, to oczywiście zdarzała się też bardzo szybka śmierć wskutek dekapitacji. O ile jednak w ferworze walki o tak precyzyjny cios było zapewne trudno, to już problem znikał w wypadku egzekucji. Na przykład w bitwie pod Azincourt w 1415 roku Henryk V skazał na ścięcie około 1000 francuskich jeńców!

Wojownicy narażeni byli także na ostrzał z łuków, kusz oraz broni palnej. Ocenia się, iż zdolność penetracji strzały czy bełtu można porównać do... kuli karabinowej. Przed wprawnym łucznikiem lub kusznikiem nie chroniły więc skutecznie na odległość mniejszą niż 100-200 metrów żadne ówczesne środki bezpieczeństwa, z pełnymi zbrojami płytowymi włącznie. Za to broń palna w średniowieczu nie była efektywna - przez długi czas traktowano ją bardziej jako ciekawostkę niż rzeczywiste i groźne narzędzie walki. Jednak o jej skuteczności przekonano się choćby w trakcie oblężenia Orleanu w 1428 roku, gdy kamienna kula z bombardy pozbawiła życia earla Salisbury. Z naszego podwórka można przypomnieć oblężenie Pyzdr w 1383 roku: pocisk wystrzelony z "powietrznej piszczeli" zabił tamtejszego plebana. Mimo wszystko w takich wypadkach znacznie częściej dochodziło do obrażeń wskutek upadku z wierzchowca przerażonego hukiem i ogniem broni palnej.

W walkach wręcz stosowano chwyty za kark prowadzące do uszkodzeń kręgów szyjnych oraz rdzenia kręgowego. W starciach korzystano nie tylko z rąk i ostrzy. Uderzano również głowicami mieczy, pancernymi rękawicami, a także rozmaitą bronią obuchową (młotami, morgenszternami itp.), która - o ile nie rozbiła ochron płytowych - powodowała rozległe obrażenia i złamania. W ostateczności używano także... zębów. I to nie  zawsze własnych! W źródłach można znaleźć wzmianki o tym, iż konie specjalnie trenowano, by kopały oraz gryzły przeciwników.

Kto nie umrze, ten żyć będzie...

Jak widać, rodzajów ran, których doznawali dawni wojownicy na polach bitew, było sporo. To jednak nic w porównaniu z niezwykłą odpornością średniowiecznych kombatantów, zarówno na sam uraz, jak i następujące po nim leczenie. Opatrywany delikwent pewnie niekiedy żałował, że nie zginął w trakcie walki w glorii i chwale. I tu rzecz ciekawa: choć w antyku medycyna pola bitwy stała na dość wysokim poziomie, to następna epoka jakby zapomniała o dotychczasowych osiągnięciach. Starożytni umieli skutecznie usuwać z ciała groty strzał oraz opatrywać rany, stosując maści, zioła, płukanie winem i przegotowaną wodą. W ostateczności decydowali się na amputację. Potrafili też tamować krwotoki poprzez tamponowanie, stosowanie opasek uciskowych i przyżeganie (przypalanie tkanki).

Jednak spadkobiercą osiągnięć antycznych stał się w średniowieczu świat arabski. W Europie wraz z nastaniem tej epoki zaczęło panować przeświadczenie, iż zarówno urazy, jak i choroby są zrządzeniem boskim lub wręcz karą za grzechy. W związku z tym uważano, że najlepszym sposobem leczenia są modły bądź pielgrzymka. Fundacja kościoła czy klasztoru również była mile widziana.

W okresie późnego średniowiecza ta sytuacja powoli się zmieniała i coraz częściej korzystano z wiedzy oraz doświadczeń lekarzy arabskich. Tworzono także własne zalecenia dotyczące dobroczynnego wpływu na rany wina, środków odurzających, a nawet konieczności utrzymania podczas zabiegu czystości (!). Jednak bezlitosna praktyka "młócki" mieczami i toporami sprawiała, iż wszelkie nowinki natrafiały na opór - tym bardziej że w większości przypadków ratowaniem rannych zajmowali się rzemieślnicy medyczni, tacy jak balwierze czy łaziebnicy, ale też różnej maści szarlatani oraz... duchowni. Nie dziwi zatem fakt, iż nad pobojowiskami i w polowych lazaretach obok jęków rannych równie głośno rozlegały się modły.

A jeśli nawet postanowiono komuś opatrzyć rany, na porządku dziennym było wykorzystanie wrzącego oleju oraz rozpalonego żelaza. Najczęściej prowadziło to do martwicy tkanek, która z kolei skutkowała zakażeniem i śmiercią. Źle pielęgnowane urazy od broni siecznej czy obuchowej powodowały powstanie - żeby użyć fachowej terminologii - ognisk zakażenia ogólnoustrojowego, a nierzadko tętniaków rzekomych. Oczywiście nie można zapomnieć o "królowej pola bitwy": amputacji. W średniowieczu była ona swoistym remedium na wszelkie rany i złamania kończyn, a przeprowadzana "na żywca" często kończyła się zgonem pacjenta w trakcie zabiegu.

Skrzydlata śmierć

Nie lada problem stanowiły również rany zadane na odległość. Strzały były zwykle zainfekowane już w chwili uderzenia w ciało walczącego, chcąc bowiem zwiększyć swą szybkostrzelność, łucznicy przed bitwą wbijali je w ziemię, aby mieć amunicję w zasięgu ręki - stawały się w ten sposób nośnikami zabójczych bakterii. Można tu przytoczyć przykład króla Ryszarda Lwie Serce, który otrzymał postrzał z łuku w ramię. Monarcha próbował wyciągnąć grot samodzielnie - bezskutecznie. Udało się to dopiero wezwanemu chirurgowi. Ten jednak nie odkaził rany i wkrótce wdała się gangrena, która doprowadziła do śmierci władcy (sam lekarz zaś doczekał się od angielskiego kronikarza przydomku "rzeźnik", co zresztą doskonale opisywało nie tylko tego medyka). Trudność ówczesnym chirurgom sprawiały zwłaszcza postrzały głowy. Najczęściej nie umiano usunąć z czaszki grotów strzał czy bełtów.

Znany jest przypadek pewnego Krzyżaka, który w trakcie wojny trzynastoletniej został postrzelony z kuszy w głowę. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż po 14 latach noszenia w czaszce "pamiątki" po tym incydencie w końcu sam ją sobie wyjął.

Myliłby się jednak ten, kto uważałby średniowieczną medycynę za zupełnie bezradną wobec ciężkich urazów. Swoistym światełkiem w mrokach tej epoki jest wzmianka z XII stulecia autorstwa Galla Anonima. Otóż w obozie Bolesława Krzywoustego pod Międzyrzeczem wycięto potrzaskane kości czaszki niejakiemu Wojsławowi - tym razem nadworny lekarz okazał się skuteczniejszy niż wcześniej wspomniany "rzeźnik" Ryszarda Lwie Serce. Również czasy późniejsze dają nam przykład starań o służbę medyczną. W trakcie wyprawy grunwaldzkiej w polskich taborach można było znaleźć lekarzy wysłanych przez niektóre miasta. Przy okazji warto zauważyć, iż niekiedy chirurdzy musieli posiadać także kwalifikacje ślusarsko-kowalskie. W tej samej kampanii uszkodzony hełm trzeba było bowiem zdejmować z głowy rycerza Piotra z Oleśnicy przy użyciu... młotów.

Niestety jeszcze przez długie dekady łatwo było zginąć zarówno od wrogiego ciosu, jak i z ręki lekarza. Tym samym krwawe straty walczących powiększały się o szeregi umierających w męczarniach przy udzielaniu im pierwszej pomocy. Sytuacja zaczęła się nieco poprawiać w dobie renesansu - ale to już zupełnie inna historia...

Piotr Dróżdż

Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy