"Dziękujemy Wam, Polacy". Breda pamięta swoich wyzwolicieli

Generał Maczek (po lewej) w swoim czołgu w 1944 roku /Wikimedia Commons /domena publiczna
Reklama

Na czołgu siedzi dwóch chłopców. Około 10-12 lat, krótkie spodenki, barwne koszulki. Ich rowery stoją nieopodal. Dzieci bawią się w żołnierzy, radośnie hałasują. Czołg stoi na skraju spokojnego miejskiego parku, wśród niskiej zabudowy, domków szeregowych, obok drzew, trawników. Niewiele się dzieje, dwóch bawiących się chłopczyków to najbardziej dynamiczny element tej sielankowej przestrzeni. Do zacisznych, małomiasteczkowych ulic holenderskiej Bredy ciężki wojskowy sprzęt pasuje jak pięść do nosa. Ale stoi w tej okolicy już 74 lata. Stał się częścią krajobrazu i placem zabaw.

To "polski czołg". Wszyscy w Bredzie właśnie tak go nazywają, nie zważając na to, że tak naprawdę jest to niemiecka "pantera". Laikom napis "Polen" może nasuwać myśl, że widzą fragment pancernego wyposażenia Polskich Sił Zbrojnych.  - Był darem dla miasta od żołnierzy 1 Dywizji Pancernej Generała Maczka. Ustawiono go w pierwszą rocznicę wyzwolenia Bredy, w 1945 roku. Wiele osób nie wie, że to niemiecki czołg, który został zdobyty przez Polaków - wyjaśnia nam Frans Ruczyński, emerytowany podpułkownik, prezes Fundacji "General Maczek Museum".

Frans jest jednym z największych w Brabancji aktywistów działających na rzecz upamiętnienia polskich żołnierzy generała Maczka. Rozmowa z nim to jak otwarcie encyklopedii II wojny światowej. Pan po siedemdziesiątce roztacza wokół siebe wojskowy sznyt. W jego domu widzimy poukładane porządnie zabawki wnuków, a w drugiej części salonu - mapy wojskowe okolic Bredy, książki, dokumenty, zdjęcia. Podobnie jak wielu mieszkańców Bredy i okolic, jest potomkiem jednego z “maczkowców". 

Reklama

Poolse weg (Polska droga) - to nazwa jednej z ulic w Bredzie. Przed wojną nosiła nazwę nawiązującą do znajdujących się na jej końcu młynów. Podczas wyzwolenia Bredy przeszły tędy polskie oddziały i potem nie mówiło się już na nią inaczej niż "polska droga". Domy, które tu stoją, pamiętają wojnę. To rodzinne strony Fransa. Gdy pójdziemy dalej, trafimy na ulicę imienia gen. Maczka.

Na jednej z sąsiednich alej widzimy karbowane wgłębienia na krawężniku. "Mój kolega, który tu mieszkał, zwrócił na nie uwagę. Jako dziecko zawsze wykorzystywał te zagłębienia, żeby wjeżdżać na krawężnik rowerem. Po wielu latach zaczął się zastanawiać, skąd właściwie się wzięły. Odkrył, że to ślady po gąsienicach czołgów. W 1944 przejechały tędy dwa rzędy "shermanów". 

Breda i jej okolice to jedna wielka pamiątka po żołnierzach generała Maczka, którzy wyzwolili miasto 29 października 1944 roku. "Szlak wyzwolenia" prowadzi po miejscach związanych z przełomowymi chwilami starć z okupantem, po cmentarzach wojennych, pomnikach ku czci wyzwolicieli.

Polskie ślady

Niedaleko "polskiego czołgu", po drugiej stronie ulicy przedzielającej Wilhelminapark stoi monument odsłonięty w 10. rocznicę walk o Bredę. Na marmurowej kolumnie wnosi się brązowa kula, a na niej dwa walczące orły - polski pokonuje niemieckiego. Napis na cokole: “W podzięce naszym polskim wyzwolicielom - 29 października 1944".

Pamięć tamtych wydarzeń jest w mieście żywa, mimo że weteranów prawie już nie ma. W Bredzie żyje jeszcze jeden - Roman Figiel - i ostatnio podupadł na zdrowiu.

- Wszyscy dziennikarze, którzy do nas przyjeżdżają, chcą wywiadów z "maczkowcami". To już musztarda po obiedzie, zaraz ich nie będzie. Rozmowy, wywiady, trzeba było robić wcześniej, teraz można co najwyżej sięgnąć po wspomnienia z drugiej ręki. Pokolenie dzieci weteranów już jakiś czas temu przejęło pałeczkę jeśli chodzi o upamiętnienie tamtych wydarzeń. Mamy świadomość, że to od naszych starań zależy, jak wiele wiedzy i wspomnień przetrwa. I od dawna staramy się wypełnić tę misję jak najskrupulatniej - mówi Frans Ruczyński.

W Holandii jest 41 cmentarzy, na których pochowani są polscy żołnierze, którzy zginęli podczas II wojny światowej. Jeden z nich znajduje się dzielnicy Bredy Ginneken. To ciche, spokojne miejsce, jest tutaj 80 grobów.

Spoczywa tutaj ojciec Fransa, Konrad Ruczyński. Jak każdy z "maczkowców", przebył długą drogę. Urodzony w 1919 roku na Mazurach, w Zielkowie pod Nowym Miastem, pod koniec wojny trafił do Bredy. Posługiwał się pseudonimem "Adamowski" - wielu dezerterów z Wehrmachtu, którzy dołączyli do dywizji, ukrywało prawdziwe nazwiska, bo gdyby dostali się do niewoli niemieckiej, od razu dostaliby wyrok śmierci.

Został zakwaterowany w domu brabanckiej rodziny. Miał 26 lat, spędził pięć miesięcy pod jednym dachem z miejscowymi. I z ich córką, Adrie. Potem poszedł walczyć dalej. Miał duże szczęście, bo nie odniósł żadnej rany, nawet w najcięższych starciach. Wrócił do Bredy, do ukochanej, ożenił się. Polska Ludowa go nie chciała, a w Holandii dostał obywatelstwo. Został więc, zatrudnił się w fabryce, próbował utrzymać rodzinę. I zapomnieć.

Niechciani w Polsce 

Frans wspomina go jako ciężko pracującego człowieka, który nigdy do końca nie nauczył się holenderskiego.

- Ja go rozumiałem, ale z obcymi ciężko było mu się porozumieć. Cała domowa logistyka spoczywała na barkach mamy. Dokumenty, sprawy urzędowe, wszystko, co wymagało biegłej bądź pisemnej znajomości holenderskiego. Ojciec przede wszystkim starał się zapewnić rodzinie byt, dlatego ciągle pracował.

Nie zdołał nauczyć syna ojczystego języka. Frans zna trochę słów po polsku i ma dobry akcent, ale nie posługuje się mową swojego ojca. To częsty przypadek - dzieci "maczkowców" mówią w tym języku, co matka. A matki były przeważnie Holenderkami.

Wielu polskich żołnierzy ożeniło się z miejscowymi dziewczętami. Dywizja stacjonowała w Bredzie przez pięć miesięcy po wyzwoleniu miasta. Części Polaków przydzielono kwatery w zwykłych domach cywilów, wśród holenderskich rodzin. Nawiązywały się znajomości, przyjaźnie, miłości. Dlatego po wojnie w okolicy Bredy osiedliło się około 300 Polaków z 1. Dywizji Pancernej. 

Podczas spaceru szlakiem wyzwolenia wchodzimy do jednego z domków szeregowych, wyróżniającego się na tle innych przyciągającą wzrok kolorystyką. Biało-czerwone barwy widać już z daleka i domyślamy się, że w tym miejscu nie są one przypadkowo dobrane.

"Piotrowski"

W środku wita nas uśmiechnięta Holenderka około osiemdziesiątki, podaje rękę, prowadzi do salonu. Książki, zdjęcia wnuków przemieszane z historycznymi bibelotami, pamiątkami. Z fotela z wyraźnym wysiłkiem podnosi się gospodarz, pada nieco łamane "dzień dobry". Mówi po holendersku, zdajemy się na tłumacza. 

Tak poznajemy Thoma Peetersa, znaną w Bredzie postać. Ma przezwisko "Piotrowski", bo żołnierze Maczka to jego "konik". Dużą część życia poświęcił ich upamiętnieniu, często opowiadał o wyzwoleniu na pogadankach dla młodzieży, spotkaniach z uczniami szkół. Jest autorem trzech książek: "Dziękujemy Wam, Polacy", “Polski udział w zwycięstwie" i "50 lat Bredy z polskim śladem". W 2011 otrzymał Krzyża Oficerski Orderu Zasługi RP.

Pamięta tamte wydarzenia z perspektywy 14-letniego dziecka, w jego domu rodzinnym gościli polscy wyzwoliciele. Zostali przyjęci bardzo ciepło, a Tom szybko zaprzyjaźnił się z gośćmi. Byli weseli, polubili ciekawskiego, ewidentnie zafascynowanego przybyszami chłopca, pozwalali mu przymierzać swoją kurtkę mundurową. Z jednym z nich utrzymywał kontakt przez całe życie. Od dzieciństwa angażował się w utrzymywanie pamięci o "maczkowcach". 

Dziś ma ponad 80 lat i problemy z płucami. Musi mieć dostęp do respiratora, prawie nie wychodzi z domu. Zawsze brał aktywny udział w obchodach rocznicy wyzwolenia Bredy. Na 75-leciu się nie pojawił.

Holendrzy pamiętają

Rocznica, 29 października, to dla miasta jedno z najważniejszych wydarzeń, mimo że tutaj co weekend coś się dzieje. Ale pamięć o żołnierzach generała Maczka to dla mieszkańców Bredy sprawa szczególnej wagi. Tutaj pochowano generała, mimo że zmarł gdzie indziej. To tu powstaje poświęcone mu muzeum. "Maczek memorial" ma zostać otwarty w  marcu 2020 roku.

Ponad miesiąc przed tegorocznymi obchodami w Bredzie odsłonięto mural autorstwa Wojciecha Kołczaka (pseud. Otecki), poświęcony wyzwoleniu miasta przez polskich żołnierzy. W kameralnej uroczystości brała udział drobna siwiuteńka staruszka. 

Rita Vermeulen miała 17 lat, gdy żołnierze z dywizji gen. Maczka wyzwalali Bredę. Po tym, jak okupanci zostali przepędzeni, mieszkańcy wyszli na ulice miasta, świętowali, dziękowali Polakom, śpiewali. Zapanowała jedyna w swoim rodzaju atmosfera fiesty. Jeden z fotografów poprosił Ritę i inną dziewczynę, Inek van Wick, aby pozowały mu do zdjęcia. Miały udawać, że piszą na czołgu kredą wiadomość dla bliskich. Zdjęcie było pozowane, ale napisy na czołgach faktycznie wtedy powstawały - zwiększały szansę na odnalezienie zaginionych.

Zdjęcie przez lata przeleżało w archiwach, ale dziś staje się słynne - zainspirowało Oteckiego do stworzenia muralu. Kilkakrotnie powiększona kopia fotografii ozdobi też fasadę memoriału gen. Maczka.

- Jedna z moich sióstr wyszła za Polaka, który mieszkał z nami po wyzwoleniu. Inny z żołnierzy pracował w naszej rodzinnej piekarni. Nazywaliśmy go "małym szefem" - wspomina Rita.

Polskie miasto

We wrześniu w Bredzie był dzień otwarty w muzeach - można było m.in. wejść do budynku ratusza, gdzie tymczasowo znajduje się wystawa poświęcona żołnierzom z 1. Dywizji Pancernej. Gdy wchodzimy do środka, witają nas wolontariusze. Troje z nich to potomkowie "maczkowców".

Wedec Salewicz nie mówi po polsku, choć trochę rozumie. Jego ojciec, Michał Salewicz, w 1944 roku miał 26 lat i osiadł w Oosterhut, na północ od Bredy. Wielu weteranów przez długie lata nie chciało rozmawiać o wojnie. Otwierali się dopiero przed wnukami. Film "Mój polski dziadek" to historia Michała Salewicza, której autorem jest Władysław, bratanek Wadeca. Drugie pokolenie. 

Podczas dni otwartych ze wszystkimi rodzinami, wolontariuszami, wita się Bożena Rijnbout-Sawicka. Jedna z aktywistek lokalnej polonii, mieszkająca w Holandii od lat osiemdziesiątych. Trafiła tu z Niemiec, nie mogąc w 1981 roku wrócić do ojczyzny, w której wprowadzono stan wojenny. Jest przedstawicielką drugiej fali emigracji. Trzeci, najnowszy exodus z Polski do Holandii, to "zbieracze truskawek" i wszyscy ci, którzy skorzystali z otwarcia granic po wstąpieniu Polski do UE. W sumie na terenie między Bredą a Tilburgiem mieszka ok. 70 tys. osób polskiego pochodzenia.

W miejscowości Zundert pod Bredą znajdziemy polską restaurację "Przyjaciele", serwującą wyłącznie polskie specjały i polskiej marki piwo. W mieście jest polski kościół, co niedziela w mszy uczestniczy ok. 300 wiernych. Są dwie polskie szkoły. Breda to najbardziej polskie miasto w Holandii. Jaki ma to związek z żołnierzami generała Maczka i ich dziedzictwem? Żadnego.

 - Czy Polacy z nowych fal emigracji mają pojęcie o związkach Bredy z Polską? O grupie powojennej Polonii? - pytam.

- Oczywiście każdy słyszał o Maczku, ale przyjeżdżając tutaj niewiele osób ma świadomość związków polskich żołnierzy z Bredą. Dopiero na miejscu poznają tę historię, poniekąd wpadając na nią na każdym kroku. To między innymi dlatego zainicjowałam powstanie fundacji "Serce Polski" - by kultywować polską kulturę i krzewić pamięć o naszej historii na tym terenie - wyjaśnia Bożena.

Duszpasterzem polskiej parafii w Bredzie jest ks. Sławomir Klim. Od 24 lat jest za granicą, od 10 - w Holandii. Zna sporo Polaków, którzy przyjechali tu do pracy, została na stałe - mieli zatrudnienie, dom, przeprowadzili tu rodziny, posłali dzieci do szkoły.

Z rodzinami żołnierzy Maczka ma najmniejszy kontakt. W procesie ich naturalizacji, oprócz kwestii językowych, dużą rolę odgrywał fakt, że wielu weteranów ukrywało fakt, iż są Polakami. Bali się prześladowań ze strony władz komunistycznych. Część pokolenia dzieci żołnierzy dopiero zaczyna uczyć się polskiego.

- Czy są jakieś relacje między tymi grupami osób polskiego pochodzenia mieszkających w Bredzie? Tych z rodzin "Maczkowców" I tych, którzy przenieśli się tutaj w latach 80-tych I w XXI wieku?

- Niestety, te kontakty są bardzo luźne. Jest niewiele punktów styku pomiędzy tymi grupami. Okazją do spotkań są głównie obchody wyzwolenia Bredy, urodziny i rocznica śmierci generała. Czasami pogadanki w szkołach.

Utrzymanie polskości

Fundcja "Serce Polski" i jej wolontariusze starają się o to, żeby kontakty były jednak utrzymywane.

- Wielu spośród mieszkających wśród nas weteranów nie miało w Polsce statusu kombatanta, legitymacji, przyznanej renty. Oficjalnie - jakby w ogóle nie istnieli. A po wojnie ich życie w Holandii nie było wcale usłane różami, nie znali języka, wykonywali najprostsze ciężkie prace. Ich emerytury tutaj nie były zawrotnie wysokie. Więc kilka lat temu pomogliśmy składać wnioski, wystaraliśmy się o przyznanie im tego statusu i renty. Część z nich nie dożyła jej otrzymania. Jedna z rodzin, już po śmierci dziadka, znalazła przesyłkę w skrzynce - legitymację i zawiadomienie z polskiego Urzędu ds. Kombatantów - relacjonuje Bożena.

Aby zwiększyć wśród polskiej społeczności wiedzę o tej szczególnej karcie w historii Bredy, liderzy polonijni zainicjowali także utworzenie w mieście grupy harcerzy. Szczep Harcerski im 1. Dywizji Pancernej generała Maczka jest członkiem Skautingu Holenderskiego, choć umundurowanie, zwyczaje i metodyka są polskie. Na warunki polskie słowo szczep jest trochę na wyrost - tworzą go drużyna harcerska (koedukacyjna) i gromada zuchów. W sumie około 50 dzieci.

To może niewielka, ale zdeterminowana w zachowaniu polskości grupa. Większość harcerzy jest dowożona na zbiórki samochodami przez rodziców. To jedyna obecnie polska drużyna harcerska w Holandii, więc niektórzy dojeżdżają nawet 80 kilometrów. Rodzicom zależy na tym, żeby dzieci miały jak największą styczność z ojczystą tradycją, kulturą, historią.

"To nasi Polacy"

Tymczasem w powojennej Bredzie polski język rozbrzmiewał nie tylko w domach polskich rodzin. Ksiądz Sławomir wiele razy słyszał od Holendrów, że po wojnie w szkołach przez wiele lat podczas oficjalnych uroczystości śpiewano dwa hymny - polski i holenderski. Choć holenderskie dzieci nie rozumiały słów, dziś jako dorośli nadal pamiętają początek: "Jeście Polska nie źginęła..."

"Breda stała się polskim miastem. Każdy mieszkaniec umiał po polsku powiedzieć "Dziękujemy wam Polacy", a dzieci w szkołach uczuły się śpiewać »Mazurka Dąbrowskiego«" - pisał Thom Peeters w swojej książce. 

Jak podkreśla ks. Klim, w Bredzie już od II wojny światowej były odprawiane msze święte po polsku. Gdy polscy żołnierze stacjonowali w Bredzie przez kilka miesięcy, też mieli swoich kapelanów. Byli to kapucyni, znający język, bo po I wojnie światowej odtwarzali zakon na terenie Polski. Łatwo było im dogadać się z tutejszymi duszpasterzami - południowa część Niderlandów jest w większości katolicka. To również jedna z przyczyn, dla których Polacy tak łatwo nawiązali dobre stosunki z ludnością Brabancji.

Spacer po cmentarzu w Ginneken. Tutejszy proboszcz Eduard  Doens w 1944 roku pochował wielu polskich żołnierzy poległych w walkach o wyzwolenie Bredy, a także w później toczonych walkach na północ od miasta. Co roku gdy Breda świętuje wyzwolenie, na każdym z kilku cmentarzy i w innych miejscach pamięci odbywają się uroczystości z udziałem władz miasta. To pochód od cmentarza do cmentarza, od pomnika do pomnika, a wszędzie przemówienia, kwiaty, apele.

Praktyczni Holendrzy chcieli zgromadzić wszystkie groby w jednym miejscu - na największym cmentarzu wojennym, gdzie spoczął generał Maczek. Byłoby łatwiej z logistyką upamiętniania. Proboszcz z Ginneken zaprotestował. "To nasi Polacy. Zostają tutaj".

W Bredzie znaleźć można również groby żołnierzy, którzy zginęli w wypadkach albo zmarli na skutek chorób. W sumie było ich równie dużo, co tych poległych w walce - wojna zbierała żniwo jako siedlisko zarazków, a fatalne warunki sanitarne bywały groźniejszym przeciwnikiem niż okupanci. Czarną ironią losu było także to, że żołnierze ginęli w prozaicznych wypadkach, których nie było mało, na przykład podczas wyładowywania broni.

Dziękujemy wam, Polacy

Frans Ruczyński zna na wylot nie tylko historię walk o wyzwolenie Brabancji, ale też jej koszmarne szczegóły: "Rannych było mnóstwo, w tym tych, którzy odnieśli poważne obrażenia. Gdy jeden żołnierz ginie, dziesięciu innych odnosi rany. Widziałem kiedyś na zdjęciu około stu oślepionych polskich weteranów. Wojna tworzy rzesze inwalidów. Część rannych szczęśliwie dochodzi do siebie, ale równie dużo zostaje kalekami na całe życie, traci kończyny." 

Białe kamienne krzyże zdobione skrzydłami husarii w kole wyznaczają alejki cmentarza. Frans wskazuje na poszczególne groby. Tu mamy artylerzystę z piątej dywizji przeciwpancernej. Tu sapera, a tu żołnierza z artylerii motorowej. Ten poległ w dniu wyzwolenia Bredy 29 października. Tamten pięć miesięcy później, gdy wznowiono walki na północy Brabancji. Roman Stolarz - po wojnie pracował w tej samej fabryce, co ojciec Fransa. Był podporucznikiem, jednym z oficerów. 

Czy 70-letni dziś syn Konrada Ruczyńskiego zna wszystkie pojedyncze historie? Każdego z tutejszych "Maczkowców", których upamiętnianiu poświęcił życie? Odpowiada skromnie, że nie, że skądże. Ale ma nadzieję, że w przyszłości zgromadzi pełną wiedzę. Że zdąży.

Odsłonięcie muralu Oteckiego. Zgromadzony tłumek to wiele pokoleń mieszkańców Bredy, działacze, samorządowcy i dziennikarze. Media poświęcają uwagę artyście, ale i Ricie Vermeulen, modelce ze zdjęcia. Ta uśmiecha się nieśmiało, nie jest wylewna, ze spokojem udziela wywiadów, pozwala się fotografować, ale stara się trzymać na uboczu. Jakby była zdziwiona tym, że tyle osób interesuje się nią nagle z powodu zdjęcia zrobionego przypadkowo 75 lat temu. Wtedy to nie ona była w centrum uwagi.

- Co napisałaby Pani na tym czołgu dzisiaj, gdyby mogła Pani cofnąć czas? - pytam.

- Dziękujemy Wam, Polacy. Właśnie to.

Marzena Markowska

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy