Uszba - kaukaski klejnot

Bum!!! Uderzenie o twardy firn omal nie pozbawia mnie świadomości, łamiąc przy okazji moje okulary lodowcowe. Na szczęście obaj, najpierw Moris, później ja, wyhamowujemy pięćdziesięciometrowy szus po stromym polu firnowym.

"Ceną" za chwilę nieuwagi jest tylko mój obdarty ze skóry nos. A tak się cieszyliśmy po trzydziestosześciogodzinnym kiblu na plato...

Uszba z plateu

Ale po kolei. Najpierw było zdjęcie przedstawionego lekko z profilu szczytu, na widok którego poczułem lekki dreszcz, a wyobraźnia zaczęła podsuwać obrazy... Tak... Gruzińska Uszba zachwyca kształtem, a gdy do tego dodać niedostępność, obiektywne trudności (najłatwiejsza droga to rosyjskie 4A, czyli alpejskie D, bez uwzględnienia trudności lodospadu) oraz wysokość (4696 m n.p.m. - najwyższa w rejonie)...

Reklama

Chcąc spełnić nasze marzenia, razem z Morisem gnamy zatem dobre trzy doby koleją i autobusami do Nalczika. Tam załatwiamy u "pograniczników" pozwolenie do poruszania się w strefie przygranicznej i ładujemy się do busa z przygodnie poznanymi Czechami. Stąd jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów do Campu Schelda na 2000 m n.p.m. Po zakwaterowaniu u Welerego (opiekuna campu i wszystkich wychodzących w góry) i przepakowaniu, następnego dnia rano wyruszamy. Po drodze do Niemieckiego Biwaku meldujemy się na posterunku wojskowym, by okazać stosowne pozwolenie. Zostajemy wpisani do rejestru oraz poinstruowani, które szczyty, oczywiście z ich punktu widzenia, możemy atakować. "Nasza" wymarzona Uszba jest jednak de facto gruzińska, więc siedzimy cicho i tylko potakujemy, kiwając głowami...

Krok za krokiem podchodzimy do czoła lodowca, gubiąc często ścieżkę, niknącą wśród gigantycznych bloków skalnych. Moris non stop wypatruje na nich bulderowych problemów, tylko że mamy ze sobą skorupy, a nie baletki. Cztery doby podróży dają się nam we znaki i nie docieramy do planowanego Niemieckiego Biwaku pod uszbijskim lodospadem. Zrezygnowani postanawiamy więc coś "wrzucić na ruszt". Lekko spanikowany stwierdzam, że nie spakowałem połowy racji żarcia. No to dałem w d...., a do zmroku trzy godziny. Morris urządza sobie biwak, ja zaś zasuwam na lekko (ze śpiworem i karimatą - tak na wszelki wypadek) do campu. W niezłym czasie docieram do Walerego, jednak w powrotnej drodze zmrok zatrzymuje mnie u podstawy jęzora lodowcowego. Czeka mnie zimna kolacja, ale niesamowicie rozgwieżdżone niebo z nawiązką rekompensuje tę niedogodność.

Rano jesteśmy już razem i wzajemnie zmotywowani docieramy do Niemieckiego Biwaku, który jest obecnie stosem wypłowiałych desek. Jednak pech nas (w zasadzie mnie) nie opuszcza, bowiem na skałach pękają oba cięgła moich raków... Kaplica, przyjacielu. Przez godzinę nawet nie patrzę w oczy Morisowi. Tyle trudów, przygotowań i mamy się poddać? Wybawieniem okazują się troki i gwoździe z resztek biwaku. Tylko czy ta prowizorka wytrzyma na lodzie? Przed nami piętrzy się ice fall, klucz dotarcia na plateau na 4000 metrów. Następnego dnia przed południem docieramy do górnej, największej szczeliny. Trzydzieści metrów w głąb, kilka szerokości i tylko jeden mostek. Moris pokonuje go jednak sprytnym okrakiem i mamy otwartą drogę na plato.

Po znalezieniu platformy biwakowej u stop południowo-wschodniej grani Piku Szczurowskiego (4259 m n.p.m.) stawiamy kopułkę Marabuta. Wieczór jest cudowny, czujemy się świetnie i wierzymy w jutrzejszy atak na szczyt. Kurt Diemberger powiedziałby, że "Duchy Powietrza" nam sprzyjają. Do pokonania mamy 700 metrów różnicy wzniesień plus godzinkę przez plato. W nocy wysokość "podstępnie" wpełza nam do głowy, zatem jesteśmy lekko spóźnieni.

Stratujemy o ósmej. Trawersując plato, mijamy południowo-zachodnią grań Chatyn-Tau (4368 m n.p.m.) i Małą Uszbę (4320 m n.p.m.). Jeśli to tego dodamy Pik Szczurowskiego, to szczytów do zdobycia z plateau nie brakuje. Jednak żaden z nich nie może równać się z północnym wierzchołkiem Uszby.

Przed nami piętrzy się Bolster (tzw. garb), a nad nim właściwa północno-wschodnia grań, prowadząca na szczyt. W porannym świetle wygląda wspaniale i groźnie. Przekraczamy szczelinę brzeżną i Moris prowadzi dwa mające 70 stopni nachylenia wyciągi lodu,, aż do Nastenko Rocks. Na lodzie warstwa śniegu uniemożliwia dobrą asekurację, a moje uszkodzone raki jeszcze bardziej podnoszą nam adrenalinę. Mamy to jednak za sobą.

Teraz kolej na mnie - ciągnę 300-metrowe pole śnieżne blisko grani. Brnięcie w śniegu po kolana wykańcza mnie, na szczęście grań się kładzie. Stąd już do piku idę na drugiego. Z powodu seraków tempo spada, mam więc okazję nasycić się ekspozycją. Niepokoją mnie tylko nadciągające chmury, w dodatku zdjęcia nie będą takie jak chcemy. Ostatnią barierą są czwórkowe skały i po 9 godzinach stajemy na szczycie. Wielka radość, chociaż w mleku, bowiem chmury zdążyły się już nad nami zamknąć. Jest późno, do zmroku cztery godziny, a my jesteśmy na lekko, więc biwak raczej nie wchodzi w rachubę. Może nie jest nawet tak źle, czasami chmury "pękają" z czego korzystamy, robiąc zdjęcia, niemniej nie chciałbym tu "złapać" kibla. Cztery godziny później, równo z nastaniem ciemności udaje się nam zejść pod Bolstera, skąd "tylko" godzinka do namiotu. Ta godzinka kosztuje nas masę sił, wiatr jest tak silny, że w świetle czołówek śnieg pada poziomo.

Biwak na plateu

Rozpoczęta dupówa potrwa trzydzieści sześć godzin... Półtorej doby w igloo 2 na 1,5 metra, z resztką żarcia i brakiem zasięgu telefonu komórkowego (de facto nikt nie wiedział, gdzie poszliśmy). Odkopywanie namiotu, spanie, gotowanie, czytanie nie wypełnią całego czasu. Obaj jesteśmy myślami daleko, niewiele się odzywamy. Gdzieś głęboko nurtuje nas pytanie, na które oczywiście nie znamy odpowiedzi: jak długo potrwa załamanie pogody? Wieczorem, po 24 godzinach, dochodzimy do wniosku, że rano spróbujemy schodzić przez lodospad. Argumentem nie do zbicia jest brak prowiantu. Albo wóz, albo przewóz. Jednak szczęście nas nie opuszcza i rano mamy cudną pogodę, kompletny brak chmur, a przejrzystość powietrza sprawia, że odległy o ponad dwadzieścia kilometrów szczyt Elbrusa, bielą swych śniegów kłuje w oczy. Po stronie gruzińskiej, głęboko w dolinie słyszymy, a następnie widzimy helikopter. Mamy nadzieję, że jest to lot patrolowy lub transportowy. Pozytywną stroną silnego wiatru jest "sprasowany" śnieg, tworzący twardy firn, dzięki czemu szybko schodzimy z lotną w stronę Ice Falla.

Trawersując stok Piku Szczurowskiego, niespodziewanie Moris potyka się, straci równowagę i zaczyna zsuwać się w dół. Wyrwany, lecę w ślad za nim. Po dość krótkim, Bogu dzięki, zjeździe i chwili odpoczynku kontynuujemy zejście. Główną szczelinę lodospadu, tak jak poprzednio, pierwszy forsuje Moris. Na lodospadzie zaczyna nas "ścigać" słońce, wychodzące zza Piku Szczurowskiego i wytapiające kamienie na ścianie wschodniego Piku Szeldy (4320 m n.p.m.). Pośpiech jest wskazany, tymczasem musimy kluczyć wśród szczelin. W południe możemy wreszcie odetchnąć w Niemieckim Biwaku. Tam spotykamy dwóch Estończyków, którzy za cel również obierają północną Uszbę. Mają zatem od nas informacje z "pierwszej ręki'.

W tym momencie uświadamiam sobie, że nasza przygoda dobiega końca, do campu zostało parę kilometrów lodowcem i lasami regla górnego. Czuję lekki żal, że opuszczamy to miejsce, pomieszany z radością ze zdobycia szczytu, przyszłej kąpieli i obżarstwa, jakie nas czeka u Walerego. Już na lodowcu Szelda spotykamy siedmioosobowa grupę rodaków, idących - gdzieżby indziej, jak nie na Uszbę. No cóż, piękno szczytu nie tylko na nas zrobiło wrażenie, które nawet po jego zdobyciu nie mija...

Wieczorem totalnie wypruci wpadamy w ramiona Walerego, któremu na nasz widok najwyraźniej kamień spadł z serca. Jest poniedziałkowy wieczór, a mieliśmy być w sobotę, więc jutro chciał załatwiać śmigło. Na szczęście zdążyliśmy...

Teraz czekają nas same "cielesne" przyjemności i ognisko z gitarą. To w zasadzie koniec, choć później był jeszcze Elbrus. To jednak zupełnie inna historia...

Na piku

Północna Uszba drogą klasyczną - kilka informacji praktycznych

Z miejscowości Nalczyk, gdzie u "pograniczników" załatwiamy pozwolenie na poruszanie się w stefie przygranicznej, kierujemy się busem doliną Baksan do miejscowości Terskol, która stanowi bazę wypadową pod Elbrusem. Do samego Terskol jednak nie docieramy, bowiem około 7 km wcześniej odbijamy w lewo w dolinę Adylsu, skąd po 7km dobijamy do Campu Szelda na wysokości 2000m n.p.m. (bazy wypadowej w rejon Uszby). Z campu kierujemy się ścieżką w prawo przez las, mając z lewej strony w głębokim jarze potok, wypływający z lodowca Szelda. Na granicy lasu znajduje się posterunek "pograniczników", u których okazujemy glejt. I tu uwaga: broń Boże nie zdradźcie się z planami o atakowaniu Uszby. Leży ona bowiem już na terenie Gruzji, więc zwyczajnie was nie wpuszczą. Z posterunku podchodzimy do moreny czołowej lodowca, którą pokonujemy piargiem po prawej. Stąd wspaniale prezentuje się mur Szeldy o ścianach w granicach 1000 metrów. Lodowiec Szelda łagodnym łukiem zakręca w lewo, gdzie zamyka go Pik Szczurowskiego i lodospad uszbijski.

My trzymaliśmy się środkowej części lodowca, ze względu na uszczelinienie. Przed ścianą Szczurowskiego, po lewej stronie na grzędzie znajduje się Biwak Niemiecki, a raczej jego resztki (z Campu Szelda 6-7 godz., choć jest to raczej czas dla idących na lekko). Na szczęście nie brakuje platform biwakowych, a panorama jest imponująca. Wzrok przykuwa przede wszystkim północna ściana Szczurowskiego, porównywalna wielkością i trudnościami z Filarem Walkera na Jorassach. Kluczem do dotarcia na plateau uszbijskie, położone na 4000 m n.p.m., jest pokonanie lodospadu, które zajmuje 6-8 godz. Bezpośrednio z plateau droga na północny pik Uszby (4696m) wiedzie przez Bolster (1 godz), z niego do Skał Nastenko (trudności drogi), skąd granią (miejsce czwórkowe, stały hak) na Pik. Całość, w zależności od warunków z plateau, zajmuje 6-9 godz. Powrót tą samą trasą.

Trudności północno-wschodniej grani to rosyjskie 4a, które odpowiada alpejskiemu D. Trudności nie uwzględniają lodospadu. W tym roku na kluczowej górnej szczelinie lodospadu był jeden most śnieżny, który był świadkiem tragedii Polaków.

PS.

Pragniemy podziękować grupie BUMA, a w szczególności p. Piotrowi Michalskiemu i Krzysztofowi Kucowi za okazaną pomoc.

PS. 2

Wszystkim zainteresowanym wspinaniem i trekkingiem w Kaukazie gorąco polecamy przewodnik Friedricha Bendera: "Classic Climbs in the Caucasus".

Tekst : Marek "Maro" Rowiński

Zdjęcia: Marek "Maro" Rowiński, Hubert "Moris" Morawski

Góry - górski magazyn sportowy
Dowiedz się więcej na temat: szczyt | Chmura | szczęście
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy