Mężczyźni bardziej tyją

Ponad 50 proc. Polaków ma nadwagę. Dlaczego mężczyźni bardziej tyją, ale łatwiej im schudnąć, ile trzeba ćwiczyć i co ma zrobić rodzic, żeby wychować szczupłe dziecko?

Anna Gumułka: Ponoć ponad 50 proc. Polaków ma nadwagę? Czy stajemy się narodem grubasów?

Prof. B. Zahorska-Markiewicz: Tak, ponad 50 proc. Polaków ma nadwagę, w tym 20 proc. jest otyłych. Nadwaga to wskaźnik masy ciała w granicach 25-30, otyłość powyżej 30. Oblicza się go, dzieląc masę ciała w kilogramach przez wzrost w metrach, podniesiony do kwadratu. W Europie nadwagę ma średnio 15-30 proc. społeczeństwa, a więc Polska plasuje się w tej gorszej części Europy.

Epidemia otyłości narasta. Szczególnie niepokoi szybkie pogarszanie się sytuacji mężczyzn i dzieci. O ile w przypadku kobiet odsetek otyłych od lat jest zbliżony, a nawet nieco spada, to w przypadku mężczyzn wzrósł w ciągu ostatnich 20 lat dramatycznie. Według Wieloośrodkowego Ogólnopolskiego Badania Stanu Zdrowia Ludności nadwagę ma 61 proc. mężczyzn i 48 proc. kobiet.

Reklama

Czemu mężczyźni tak bardzo tyją?

Na pewno sprzyja temu styl życia - jeżdżenie wszędzie samochodem, bary typu fast food. Kobiety wcześniej orientują się w sytuacji i szybciej mobilizują do podjęcia działań. Ich główną motywacją jest wygląd, nawet jeśli cierpią już na choroby związane z otyłością. Przeszkadza im jednak własny widok, mają bardzo zaniżoną samoocenę.

Mężczyznom specjalnie otyłość nie przeszkadza, nie jest to tak źle widziane przez społeczeństwo, poza tym w garniturze mniej ją widać. Większość panów mobilizuje się dopiero wtedy, gdy lekarz im zwróci uwagę, że jest zagrożenie nadciśnieniem, dolegliwościami sercowymi, cukrzycą. Jeśli poważnie się biorą do odchudzania, mają znacznie lepsze wyniki, niż kobiety. Może mają więcej silnej woli, poza tym mniej pracują w kuchni, więc mogą się od jedzenia łatwiej odciąć. Mężczyźni mają też większą przemianę materii, a więc podczas terapii odchudzającej mogą sobie pozwolić na więcej jedzenia, niż kobiety. W sumie mają lepsze warunki do zrzucania wagi, ale spisują się w tej chwili gorzej.

Żeby schudnąć, trzeba mniej jeść, a więcej się ruszać. Jak wygląda nasza aktywność fizyczna?

Spośród tysięcy moich pacjentów nie było ani jednego, który nie znałby tej zasady, gorzej jest z jej realizacją. Ze sportem jest jeszcze gorzej niż z jedzeniem. Aktywność rekreacyjną podejmuje ok. 6 proc. Polaków, wszyscy nasi sąsiedzi - Czesi, Niemcy - są od nas lepsi. Nie tylko nie ćwiczymy sami, ale i zniechęcamy innych. Swoim pacjentom bardzo zalecam nordic walking, czyli chodzenie z kijami. To świetny sport na odchudzanie, bo u osób otyłych bardzo obciążone są nogi i kręgosłup, a jak się weźmie kije w ręce, to następuje ich odciążenie. Zaangażowanie mięśni górnej części klatki piersiowej powoduje, że jest większy wydatek energetyczny, większa masa mięśniowa pracuje, idzie się sprawniej, szybciej. Czasem uczestniczę w tych wędrówkach i nieraz słyszałam od przechodniów żarty: "Gdzieście narty zgubili?". Jeśli idzie grupa, to nie przejmie się takim złośliwym stwierdzeniem, a jeśli tylko jedna, tęga osoba, może się zawstydzić, zniechęcić.

A ile czasu powinniśmy poświęcać na sport?

Profilaktycznie minimum 30 minut dziennie na chodzenie, marsz. Dla odchudzania co najmniej drugie 30 minut, optymalnie 60-90 minut dziennie. Oczywiście podejmujemy różne rodzaje aktywności - to może być pływanie, taniec, aerobik. Wysiłek fizyczny powinien być regularny! Nie wystarczy w sobotę ćwiczyć od rana do wieczora, a potem cały tydzień spędzić w samochodzie i przed telewizorem. Technicyzacja życia jeszcze ogranicza naszą aktywność. Szwedzki badacz udowodnił, że sam tylko wynalazek pilota do telewizora zapewnił nam kilogram przybytku tkanki tłuszczowej rocznie, bo już nie musimy wstawać, żeby zmienić program czy przyciszyć odbiornik.

Jaka jest skuteczność terapii odchudzających?

Nie jest łatwo utrzymać wagę, z wiekiem w naturalny sposób ważymy coraz więcej, a i genetyka ma znaczenie. Proszę pamiętać, że natura tak przygotowała człowieka, żeby na czarną godzinę, kiedy był okres głodu, miał zapasy tłuszczu. Kiedy głód rzeczywiście przychodził, to ci, którzy je mieli, przeżywali. My jesteśmy ich potomkami, jesteśmy więc obciążeni genetycznie predyspozycją do odkładania tłuszczu na czarną godzinę.

Fińskie badania skuteczności terapii odchudzających wykazały, że po roku ubytek wagi o ponad 5 proc. w stosunku do wyjściowej utrzymywało 43 proc. badanych, po trzech latach - 13 proc. Moje badania w poradni leczenia chorób metabolicznych pokazały, że po 5 latach ubytek wagi utrzymywało 30 proc. pacjentów, po 10 latach - 10 proc. Te wyniki odległe są bardzo dobre, ale robione w grupie osób, będących pod opieką poradni, która kompleksowo leczy, oferując nie tylko poradę lekarską, ale też pomoc dietetyka i psychologa.

Czy warto w takim razie w każdym przypadku korzystać z takiej fachowej pomocy? Nie wystarczy własna silna wola i mobilizacja, zwłaszcza, jeśli nadwaga nie jest duża?

Kontakt z lekarzem, psychoterapeutą, dietetykiem jest wskazany i potrzebny. Zmiana stylu życia wymaga, żeby ktoś nam powiedział, jak to zrobić, jak wyeliminować błędy. Na początku ważna jest też kontrola. Motywacja jest, ale czasem krótkotrwała i żeby ją zwiększyć, trzeba zorganizować kontrolę i podpowiedzieć pacjentowi, co, kiedy i jak ma zrobić.

Niestety, Narodowy Fundusz Zdrowia w poradniach leczenia chorób metabolicznych nie finansuje porad dietetyka i psychologa. Lekarz rodzinny nie zawsze poradzi sobie z problemem odchudzania, ma tyle innej pracy, nie zawsze jest fachowo przygotowany. A przecież zmniejszenie otyłości to nie tylko korzyść dla pacjenta, ale również wymierne społeczne korzyści ekonomiczne. Poprawa wydolności to poprawa efektywności pracy, zmniejsza się absencja chorobowa i koszty farmakoterapii.

Odchudzanie pod okiem specjalisty pomaga też uniknąć tzw. efektu jojo?

Tak. Ten problem bierze się stąd, że po zakończeniu kuracji odchudzającej i osiągnięciu zamierzonej wagi uznajemy, że sprawa jest załatwiona i wracamy do tych samych błędów. A po odchudzaniu skłonność do tycia się zwiększa. Organizm człowieka przystosowuje się do pewnych sytuacji i jak się mniej je, to zmniejsza swoje zapotrzebowanie energetyczne, potrzebuje coraz mniej na podstawową przemianę materii. Dlatego na początku chudnie się szybko, potem wolniej, a w pewnym momencie wcale, bo ustala się pewna równowaga na niższym poziomie. Jeśli na tym niższym poziomie przemiany materii ktoś wróci do jedzenia tego, co przedtem, to nawet jeśli będzie jadł tyle samo, co przed odchudzaniem, przytyje znacznie szybciej i więcej, nawet ponad wagę wyjściową!

Odchudzanie oznacza więc dożywocie. Nie ma powrotu do niekontrolowanego jedzenia. W kuracji są większe restrykcje, potem można sobie lekko poszerzać zakres swobody, ale pod kontrolą wagi i nigdy na żywioł, ile się chce.

A co pani profesor myśli o dietach cud i preparatach zapewniających sytość?

Nie ma diety cud. Ludzie się szarpią i szamoczą, tu dieta kapuściana, tu efekt jojo. A każde kolejne chudnięcie jest trudniejsze i psują sobie sytuację, zamiast zacząć kurację świadomie i potem pilnować się.

To, że jakiś preparat jest w aptece oznacza, że jest sprawdzony pod względem bezpieczeństwa, ale nie dowiedziono dotąd ich skuteczności. Jeden kupi, bo wierzy, a wiara czyni cuda. Będzie ćwiczył, a jednocześnie będzie myślał, że to ta tabletka mu pomogła. Poza tym środki zapewniające sytość nie służą wszystkim. Jeden jest zadowolony, że ma żołądek zapełniony, drugi w głowie nadal jest głodny, a w żołądku wzdęty. Jeśli komuś bardzo zależy na wsparciu lekami, to są leki na receptę. Pomocne są dwa - sibutramina, która daje uczucie sytości i zwiększa metabolizm, czyli ułatwia uruchomienie zapasów tkanki tłuszczowej, oraz orlistat, który utrudnia trawienie, dzięki czemu część niestrawionego jedzenia zostaje wydalona z wypróżnieniem. Oba są na receptę, są sprawdzone w wielu krajach, stosowane przez wiele lat. Potwierdzono, że ułatwiają kurację odchudzającą. Nie zastąpią jednak diety i aktywności. Można je stosować, ale pacjent musi być świadomy, że w trakcie tej farmakoterapii musi zmodyfikować swoje nawyki i potem chudnąć już bez nich.

A jak wygląda problem otyłości u dzieci?

Są prognozy, które mówią, że odsetek dzieci z nadwagą przekroczy wkrótce 10 proc. Co dzieci lubią? Chipsy, frytki, colę, fast food, słodycze. Rodzice, dziadkowie i wszyscy dookoła je uczą, że na każdą okazję - i jak są grzeczne, i za dobre stopnie w szkole, i na urodziny - dostają słodycze. Słodycze zaczynają się wtedy kojarzyć z sukcesem życiowym i nagrodą. Potem w dorosłym życiu ten problem pozostaje. Jeśli dziecko nie ma świadomości, że chce być szczuplejsze, ciężko je odchudzić. Dzieci nie mogą stosować farmakoterapii. Bardzo duże znaczenie w tym przypadku ma aktywność fizyczna, bardzo wiele można w ten sposób poprawić.

Jakie więc powinno być modelowe podejście rodziców, żeby nie wychować grubaska?

Podstawowa zasada to różnorodność produktów spożywczych, żeby dziecko nie jadło wciąż tego samego. Jeśli nie rozszerza się stopniowo jego jadłospisu, to wyrasta taki dziwny dorosły, który wielu rzeczy nie jada. Trzeba więc wyrabiać zainteresowanie rozmaitością. Trzeba ograniczać słodycze i nie traktować ich jako nagrody. Nauczyć pić wodę mineralną, a nie tylko colę i oranżady. Nauczyć jeść warzywa, choć wiele dzieci początkowo ich nie lubi, ale z czasem do nich dojrzewa. A więc próbować, ale nic na siłę, nie zmuszać. Wszystko, co z umiarem, jest dla ludzi i dla dzieci.

Dziękuję za rozmowę.

PAP

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: 50+ | odchudzanie | dziecko | słodycze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy